25.07.2016 05:04
Wspominam cz.2
Kiedy 1137 ccm w lini nabierało temperatury, a cały bagaż został zamocowany i kilkukrotnie sprawdzony, jeszcze raz uściskałem siostrę. Życzyła mi powodzenia. Byłem bardzo podekscytowany. W głowie przelatywała mi lista danych która jeszcze raz mimowolnie zostawała sprawdzana przez moją podświadomość. Obroty silnika opadły a dwie sportowe puszki zaczęły cichutko mruczeć, wypuszczając niewielką już chmurkę pary wodnej. Podniosłem prawą nogę i wślizgnąłem się w niewielką szczelinę między bagażami. Nic nie zakłócało moich ruchów. Z tobołkami czułem się nawet bezpieczniej niż bez nich. Zapiąłem jedynkę i popuściłem lekko sprzęgło. Motocykl ze mną i bagażem ważący prawie 400 kg zaczął się powoli toczyć. Pamiętając prośbę Ewy wcisnąłem jeszcze raz klamkę sprzęgła i odkręciłem gaz. Silnik natychmiast nabrał obrotów i odbił się od ogranicznika, przeszywając swym basowym warkotem wciąż śpiącą okolice. Nie odpuszczałem. Chciałem w ten sposób zasygnalizować swój odjazd. Po jakichś trzech sekundach przymknąłem przepustnice, popuściłem mocniej sprzęgło i szybko zniknąłem za łukiem drogi obstawionej z dwóch stron autami. Po raz kejny pozostałem sam na sam z motocyklem i niekończącymi się myślami w głowie.
Używałem wtedy pierwszy raz zatoczek do uszu, przenosząc się w odczuciach gdzieś daleko od sytuacji w której się znajdowałem. Nie chciałem kastrować tej nierozerwalnej częsci jazdy na motocyklu, jaką jest dźwięk. Po może 5 minutach jazdy zatrzymałem się gwałtownie na poboczu i wyciągnełem je z uszu. Znowu czułem motocykl i to co działo się wokół mnie.
Prom odpływał o 06:00 rano z Dover do Dunkerque, więc miałem mnóstwo czasu żeby na niego zdążyć. Wciąż było ciemno. Zapowiadane przelotne deszcze jeszcze się nie pojawiły, wiec cieszyłem się sprzyjającą aurą. „Łysy” znowu pojawił się na niebie, oświetlając okolicę swym mlecznobiałym światłem. Ruch na drodze był mały, a wyprzedzane co jakiś czas polskie ciężarówki pozdrawiałem kierunkiem lewo–prawo. Żadna z nich nie odpowiedziała. Pewnie mnie nawet nie zauważyli, choć wydawało mi się że pozytywną energią jaką emanowałem, powinni widzieć wszyscy.
Zanim dojechałem do portu, zatankowałem jeszcze raz do pełna, żeby na miejscu we Francji na dzień dobry - czy tam bonjour - nie szukać stacji paliw, a skoncentrować się na przecieraniu szlaku. Nawigowałem z mapy umieszczonej w mapniku tank bag'u i chciałem koncentrować sie przede wszystkim na tym. Nawigacji nie miałem, nie potrzebowałem jej. Uważałem że większym wyzwaniem bedzie mapa. Poza tym bardziej obrazowo przedstawiała drogę niż nawigacja. W dodatku w głowie pozostawała całkiem wyraźna informacja na temat całej trasy. To mnie cieszyło. W tamtym czasie byłem w stanie wymienić wszystkie większe miasta przez które przejeżdżałem jak i numery dróg. Z doswiadczenia wiem że po nawigowaniu za pomocą nawigacji w głowie pozostaje niewiele, a nawet nic, przynajmniej u mnie.
Sama odprawa celna przebiegła szybko. Pokazałem strażnikom rezerwację z paszportem, otrzymałem bilet i zostałem skierowany do dużego garażu gdzie pan celnik zapytał:
- is this your motorcycle?
- of course it is!
odparłem lekko zaskoczony i oburzony zarazem treścią pytania. Stróż prawa wyciągnoł palec wskazujący i wskazał na olbrzymie drzwi z napisem EXIT.
Na promie z motocyklistów byłem tylko ja i starsi państwo na równie starym Gold Wingu z wózkiem bocznym. Choć myślę że był to Silver Wing. Powoli zaczynało świtać. Woda w kanale była mocno wzburzona więc nieźle bujało. Siedziałem wygodnie w przestronnym pomieszczeniu na półkolistej sofie i obserwowałem powolutku zbliżający się ląd, jedząc wcześniej przygotowane kanapki. Po dobiciu do brzegu, mogłem w końcu wjechać na kontynent.
Przez Francję przejechałem bardzo szybko, to zaledwie 40km. Zaraz za nią Belgia i Holandia. Słonko świeciło, na niebie widniały pojedyncze białe obłoczki a zapowiadane wcześniej deszcze gdzieś się zgubiły. Było ciepło, było idealnie, było tak jak być powinno.
Trzymałem wysoką przelotową, coś pomiędzy 160 a 190 km/h. W tych warunkach na tankowanie zatrzymywałem się co 1,5 h po przejechanych średnio 220 km. Hondziura spalała 8 litrów benzyny na każde 100 km przejechanej drogi. Było naprawdę przyjemnie, choć monotonia jazdy po autostradzie nużyła. Czułem się lekko otępiały, choć ani razu nie przegapiłem zjazdu a zaplanowana droga przebiegała bez zakłóceń, z czego byłem naprawdę zadowolony.
W pewnej chwili zobaczyłem w lustrze pojedyńcze światło motocykla. Dałem prawy kierunek i zrobiłem mu miejsce. Facet przeszedł tuż obok, ze znaczną nadwyżką prędkości wioząc na nocniku pasażerkę. Dosiadali BMW R1100 RT o przedniej szybie wysokiej jak wieża kościelna, psującej całą linie motocykla. Siedzieli na nim wyprostowani jak na drewnianej ławce bez oparcia, prościuteńko. I wszystko w tym w porządku, gdyby nie fakt że ta drewniana ławka poruszała się z prędkością dwóch paczek. Wyglądało to bardzo kontrastowo. Podczepiłem się pod nich. Jechaliśmy z tą prędkością przez prawie pół godziny. Zaczołem zastanawiać się gdzie do jasnej cholery tak zapierdalają. Nurtowało mnie również pytanie kiedy zjadą na tankowanie. Przy takiej predkosci, prawie maksymalnej dla Beemki, powinni zaraz zjeżdżać. Tak też sie stało. Opuścili najszybszy pas i skierowali się w kierunku zjazdu. Zerkneli na mnie z pasa ściągającego ich z autostrady na tankshtele i kiwneli główką na pożegnanie. Obserwowałem ich przez chwilę a oni obserwowali mnie, na jednym ze skrajnych pasów autobany, pochylonego mocno do przodu, na ugiętych łokciach.
Na jednym z tankowań, gdzieś pomiędzy Hanoverem a Berlinem, zjadłem ostatnie kanapki i wypiłem kawę z ekspresu. Po tym doładowaniu odzyskałem brakujące siły. Przerzuciłem przedostatnią stronę mapy i ruszyłem w dalszą podróż. W okolicach Berlina na horyzoncie zobaczyłem czarne niebo. Od pogodnego było oddzielone dosłownie cieniutką linią. Zarys linii na niebie wyglądał jakby był odbiciem granicy oddzielającej Polskę od Niemiec. Zbliżałem się do niej nieuchronnie.
Opad był bardzo gwałtowny i obfity. Ponownie skuliłem się za sterami jak tylko mogłem. Łokcie dotykały zbiornika, a tułów spoczywał na tankbag'u. Wszystkie mięśnie miałem rozluźnione, odpoczywałem. Po chwili zobaczyłem znak „Republic of Polen” który poinformował mnie, że właśnie wjechałem na polską ziemię. Nie mogłem w to uwierzyć! Nie mogłem uwierzyć w to, że jestem na polskiej ziemi i cel jest już tak blisko. Na potwierdzenie moich niedowierzań autostrada gładka jak stół zmieniła się tak diametralnie, że miałem wrażenie jakbym wjechał na polną drogę. Natychmiast zwolniłem ze 160 km/h do 80 km/h, choć i to wydawało się za szybo.
Przerwy i uskoki między betonowymi płytami jeszcze poniemieckiej autostrady były tak duże, że zacząłem obawiać się o motocykl czy wytrzyma obciążenie. O bagaż czy się nie urwie, no i o moje zdrowie, czy nerki obijające się o mój kręgosłup nie złamią go. Polska autostradowa rzeczywistość XXI wieku przerażała mnie. Siatka oddzielająca sosnowy las a tym samym zwierzęta od rzekomej autostrady zniknęła. Teraz zwierzyna bez przeszkód mogły wyjadać trawę z przerw między betonowymi płytami drogi. Mimo wszystko cieszyłem się że nią jadę. Ciężarówki znały drogę na pamięć i wiedziały którym pasem jechać. Poruszały się lewym najszybszym a jedna z nich nawet nie ustąpiła mi miejsca. Wyprzedziłem ją prawym, na spokojnie bez nerwów.
We Wrocławiu jeszcze raz zatankowałem do pełna i wysłałem ostatniego SMS-a do rodziny, informując gdzie jestem. Na moje nieszczęście na stacji paliw zatrzymał się również autobus wycieczkowy. Cała młodzież nim jadąca postanowiła kupić sobie hot dog'a. Kolejka jaka utworzyła się w ten sposób była tak długa, że spędziłem w niej najdłuższe 25 min ostatnich dni. Sprzedawca chciał żebym wziął udział w jakimś losowaniu i wypełnił ankietę. Grzecznie podziękowałem. Zaproponował więc red bull'a. Odpowoedziałem NIE dziękuję i w końcu zapłaciłem za paliwo. Kolejka też wywierała pewnego rodzaju nacisk. Osoba za mną robiła krok w przód zanim ja zrobiłem go pierwszy. Skutkowało to tym że facet wpadał na moje plecy popychając mnie do przodu. What the fuck! myślałem sibie. Jak by ludziska nie mogli cierpliwie czekać na swoją kolej.
Kask, rękawice, starter, jazda. Ten odcinek z Wrocławia do zjazdu Nysa-Brzeg znam bardzo dobrze. Jedynie co się na nim zmieniło to to, że wydawał mi się bardzo krótki. Znowu zaczęło padać. Na właściwym zjeździe opuściłem nudną autostradę i zjechałem na lokalne drogi w kierunku mojego miasta. Droga bez namalowanych linii i głębokie koleiny bardzo utrudniały jazdę. Do tego zrobiło się bardzo ciemno a brudna od rozkwaszonego robactwa, przyciemniana szyba kasku dodatkowo utrudniała widoczność.
Na kilka kilometrów przed celem podróży zobaczyłem na poboczu znajome auto, Audi należące do mojego taty. Razem z moją żoną, wyjechali mi na powitanie. Zatrąbiłem na nich i zwolniłem, żeby mnie dogonili. Nie chcieli mnie wyprzedzać, więc jechali tuż za mną. Nie spieszyłem się. Kontemplowałem ostatnie kilometry podróży. Kiedy mijałem drogowskaz z napisem „Grodków”, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Tuż pod nim, między dwoma metalowymi słupkami rozciągnięte było prześcieradło z napisem „WELCOME FROM SCOTLAND”. To jeszcze bardziej mnie wzruszyło.
Zatrzymałem się na rynku. Nostalgię i spokój rodzinnego miasta dało się wyczuć w powietrzu. Obok zatrzymał się tata z Ulą. Buzie mieli uśmiechnięte, choć uśmiechali się jakoś inaczej. Uśmiechali się z lekkim niedowierzaniem, że mnie widzą. Uśmiechali się tak, jak po długim czasie niewidzenia bliskiej osoby uśmiechają się ludzie, kiedy w końcu ją zobaczą. Stamtąd podążyłem ulicą Sienkiewicza w kierunku ronda, na którym pojechałem prosto. Ulica wyglądała tak samo jak przed laty. Nawet mulda rozwalcowanego przez ciężarówki asfaltu wciąż była na swoim miejscu, czyli na środku mojego pasa. Moje rodzinne miasto sprawiało wrażenie jakby zastygło w czasoprzestrzeni i trwało w swoim dawnym wizerunku. Z Sienkiewicza skręciłem w lewo w Fornalską a następnie w prawo na Krakowską. Jechałem powolutku, nie mogąc się napatrzeć na doskonale znane mi domy. Co jakiś czas ktoś przepalał piec drewnem, dało się wyczuć w powietrzu ten niepowtarzalny zapach.
Kiedy w końcu dotarłem do posesji moich rodziców, skręciłem w kierunku bramy. Była już otwarta. Tato z moją żoną już tam byli. Wjechałem do oświetlonego jarzeniówkami garażu i zgasiłem silnik. Teraz motocykl mógł odpocząć, podobnie jak i jego kierowca. Zsiadłem z motocykla i uściskałem ich wszystkich. Dowiedziałem się, że pomysł z prześcieradłem był mojej małżonki. Śmialiśmy się, dyskutując o minionych dniach.
Na dobrą sprawę ktoś mógłby zapytać: Hello! Ale po co to wszystko? Nie lepiej było wsiąść do zatłoczonego samolotu, usiąść na grzędzie i po paru chwilach być już Polsce? Przecież byłoby o wiele wygodniej, szybciej, taniej i bezpieczniej…?
Może i ten ktoś miałby rację argumentując moje działania w ten sposób. Ale przecież nie o to w życiu chodzi aby iść na łatwiznę, na skróty. Tym bardziej kiedy jeździ się na motocyklu. Sam fakt że jest to jednoślad jest pewnego rodzaju wyzwaniem, stylem życia. Od momentu kiedy zacząłem mieć styczność z motocyklami, chciałem nimi jeździć, zwiedzać, podróżować, odkrywać nowe miejsca, kontemplować otoczenie, szlifować harakter i poznawać samego siebie. Chciałem złamać konwenanse. Chciałem nieosiągalne uczynić osiągalnym, a niemożliwe możliwym do zrealizowania. Kiedy kupiłem Hondę CBR 1100XX Superblackbird, wiedziałem, że muszę pojechać nią do Polski. Dla samej jazdy, dla wyzwania. Chciałem zobaczyć jak jej nienaturalnie głęboki, metaliczny niebieski kolor będzie wyglądał w świetle polskiego, jesiennego słońca.
Chciałem zobaczyć jak będzie wyglądała na tle historii, która kształtowała moją osobowość. Chciałem powrócić do korzeni. Chciałem podróżować. Chciałem zrealizować marzenie…
I TO SIĘ UDAŁO!!!
Pozdro
Only to fly
Komentarze : 4
Cześć Olek6.
To ciekawe co piszesz. Okazuje się że inni mają bardzo podobne sytuacje w życiu co i my sami i to całkiem niedaleko.
Facebooka nie posiadam ale jeżeli chciałbyś rozszerzyć temat to podaje Ci mój e-mail: yrfuno80@googlemail.com
Pozdro
napisz jak moge Cie znalezc na facebooku :)
Czesc. Trafilem przypadkiem na Twojego bloga.
Dotarlem do tego wpisu i mocno pozytywnie sie zdziwilem!!!
Jestem z Nysy a W Grodkowie sie urodzilem.
Jezdze na niebieskim Blackbirdzie z 1999 roku i mieszkam w Londynie.
Chyba mamy duzo wspolnego :)
To jest wyzwanie, taka wyprawa: rowniez w kategorii walki ze zmęczeniem, które z czasem staje się tortura. Sam nie najlepiej to znoszę i po dłuższym czasie muszę zwolnić, żeby nie zacząć jechać jak kamikadze. Fajny był ten fragment jazdy przez góry w nocy z poprzdniego wpisu..Czytnalbym szerszą relację nawet z tego odcinka.