• » RiderBlog
  • » calmly
  • » Północno-zachodni półwysep Szkocji Mull of Kintyre
Najnowsze komentarze
Dzięki chłopaki. W Londyńskim ruc...
Jeździłem i potwierdzam. Dobre to ...
Okularbebe2 do: KTM 1290 Super Duke R
Dzięki ! Tak właśnie to powinno zo...
Coś w tym jest co piszesz. Lepsze ...
czasem stary hebel ma więcej chara...
Więcej komentarzy
Ulubieni blogerzy
<brak ulubionych blogerów>
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

02.05.2016 18:41

Północno-zachodni półwysep Szkocji Mull of Kintyre

    Gdzie tak naprawdę wszystko się zaczyna? Gdzie jest początek? Czy króciutki moment który nazywamy początkiem jest nim rzeczywiście? Prawdę mówiąc ta chwila nie musi być wcale krótka. Może być rozciągnięta w czasie i rozwleczona jak stary sweter.

    Wpatrywałem się w mapę wisząca na ścianie i zastanawiałem się nad tym wszystkim. Wśród całej masy szczegółów dostrzegłem jeden, który wydawał się być wyraźniejszy. Przyglądałem mu się uważnie i czułem jak coraz bardziej mnie inspiruje, zaczyna do mnie „przemawiać”. Mull of Kintyre. Tak, to musi być to. Wiele słyszałem o tym miejscu od mieszkańców największego w Szkocji miasta Glasgow. Nie dlatego, że mają oni największą wiedzę o tym miejscu, po prostu mieszkałem tam, więc rozmawiałem przeważnie z nimi.

    Decyzja zapadła. Postanowiłem jechać następnego dnia, czyli w sobotę. Cała reszta piątku minęła mi w wyśmienitym samopoczuciu. Czas sączył się powolutku, a ja załatwiałem jakieś tam sprawy – było błogo, nigdzie się nie spieszyłem, byłem odprężony.

    Kintyre mieści się na jednym z półwyspów w zachodniej części Szkocji i jest najbardziej wysuniętym punktem w kierunku Irlandji północnej – tak przynajmniej wskazywał pomiar wykonany moją domową linijką. Rano około 9.00 zjadłem lekkie śniadanko, zrobiłem kanapki i wziąłem pomarańcze na drogę do tankbag'a. O 9.30 siedziałem już w siodle zatankowanej do pełna „Hondziury”. Jazda solo, bez innych motocyklistów, ma swoje zalety. Człowiek czuje jeszcze więcej swobody, nie zastanawia się nad mało istotnymi sprawami, jak ustąpienie miejsca kumplowi przed autami stojącymi w rzędach przed sygnalizacją świetlną, czy prędkość nie za wysoka, kierunkowskaz włączony w porę, droga odpowiednia... O tym wszystkim myśleć nie trzeba, kiedy jedzie się samemu.

    Ciało po nocy wypoczęte, a umysł świeżutki. Czułem, że będę mógł pozwolić sobie na więcej. Jak zwykle w mieście jechałem tyle co nakazuje prawo, natomiast poza terenem zabudowanym, w zależności od samopoczucia, zdecydowanie szybciej. Na autostradzie trzymałem 160 km/h, choć czasami podganiałem do 240 km/h. Jechałem żwawo. Autostrada skończyła się szybko i rozpoczęły się cholernie kręte, lecz utrzymane w bardzo dobrym stanie drogi. Jechałem płynnie i rzadko kiedy używałem hamulców. Przed zakrętem redukowałem biegi i głęboko pochylałem motocykl. Na wyjściu przyspieszałem i w zależności od tego, jak daleko znajdował się kolejny zakręt, wrzucałem wyższy bieg lub pozostawałem na tym samym. Znaków informacyjnych o seryjnych ostrych zakrętach było tyle, że zamiast ich wszystkich można by postawić jeden z dodatkową informacją na jak długim odcinku będą się one pojawiały - w tym przypadku było to około 150 km.

    Dobrze kiedy człowiek wie gdzie jedzie. Kiedy miejsce do którego zmierza jest wyraźne, bez zakłóceń. Wtedy nie ma wątpliwości czy skręcić w tę czy inną drogę, a może w ogóle pojechać w zupełnie innym kierunku. Kiedy wiemy gdzie zmierzamy, możemy jeszcze bardziej się odprężyć i zrelaksować a myśli ograniczyć do prowadzenia motocykla i kontemplacji otoczenia. Wtedy naprawdę można odetchnąć pełną piersią. Tak właśnie było wtedy. Jechałem sam dla siebie, przed siebie, po kolejną przygodę, kolejne przeżycia i doświadczenia. Czas upływał powolutku, droga przemijała, a ciepłe, wilgotne, oceaniczne powietrze na bieżąco filtrowało mój umysł.

    Minąłem dwie grupki motocyklistów, którzy jechali w przeciwnym kierunku. Maszynki, których dosiedli jeźdźcy, były to duże, najnowsze enduro i supermoto z rożnych stajni. Sprawiali wrażenie testowych biker'ów. Nie zdziwiłby mnie fakt, gdyby jakiś magazyn zdecydował się na przeprowadzenie testów na północno-zachodnich drogach Szkocji – zresztą rzeczywistość pokazuje że tak właśnie robią. Są to najwspanialsze drogi jakimi było mi dane jeździć w moim życiu. Niesamowicie kręte, o idealnej szerokości z namalowanymi starannie liniami. Do tego sceneria średniej wysokości gór gdzieniegdzie skalistych, porośniętch na przemian paprociami, wrzosami i iglastymi lasami. Co jakiś czas pojawiał się mały wodospad transportujący wodę do pobliskiego jeziora lub rzeki. To wszystko tworzy niepowtarzalny klimat północno-zachodniej Szkocji.

    Gdyby zechcieć zatrzymać się na noc, kupić butelkę whisky z lokalnej destylarni i wypić ją przy cieple nocnego ogniska, oświetlającego swym pulsującym, żółto-czerwonym światłem motocykl i namiot, mogłoby się okazać że nasze serce chciałoby pęknąć z żalu, że ta chwila nie może trwać wiecznie - tak to prawda, destylat najlepiej smakuje w miejscu swojego pochodzenia.

    Po przejechaniu kilkuset zakrętów dotarłem do Cambeltown, a stamtąd pokierowałem się na Mull of Kintyre. Droga do najbardziej wysuniętego miejsca w kierunku Irlandii, z latarnią morską na końcu jest wąziutka na tylko jedno auto i niezwykle kręta. Ten teren należy już tylko do owiec. Jechałem powolutku, co jakiś czas zwalniając do minimum aby przecisnąć się przez grupki wyluzowanych do granic możliwości owiec. Miały one wszystko w głębokim poważaniu i w ogóle nie chciały usunąć się z drogi. Podpierałem się nogami i ocierałem się o nie, co jakiś czas potrącając je przodem motocykla, żeby jakoś zareagowały na moją obecność. W ten sposób dotarłem do końca drogi i zaparkowałem na małym parkingu. Teraz czekała mnie już piesza wędrówka. Kask, rękawice i tankbag zostawiłem przy „Blackbird'zie”, zabrałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy: aparat, wodę i kanapki.

    Droga stromo prowadziła w dół, odsłaniając ogrom oceanu. Krajobraz, jaki ujrzałem przed sobą, był bezkresny, nieograniczony. Widoczność sięgała kilkunastu kilometrów, a nad wodą w oddali unosiła się mgiełka, łącząc błękitny Atlantyk z niebem. Ląd, na którym stałem, w skali całego obrazu w ogóle się nie liczył, był tylko kilku procentową wartością. To powodowało dziwne uczucie obawy, strachu i podniecenia, choć mimo wszystko czułem się bezpiecznie. Wiatr był bardzo silny. Na linii horyzontu tworzyły się białe fale płynące równolegle do skalistego brzegu. Siedziałem tam przez dłuższy czas nasycając się spokojem.

 

 

 

    Drogę powrotną zaplanowałem troszeczkę inaczej. Prowadziła ona drugą stroną półwyspu aż do przystani promowej, skąd miałem przeprawić się na wyspę Arran, z niej na drugą stronę zatoki, a stamtąd było już niedaleko do mojego domu. Kiedy dotarłem do przystani, okazało się, że muszę czekać aż 50 min na prom. Był to dobry moment na odpoczynek, gdyż droga była tak strasznie kręta, z mnóstwem wzniesień i zjazdów, że po prostu mnie zemdliło. Leżałem na ławce i dochodziłem do siebie. Kiedy prom o długości może 25 metrów zacumował do brzegu, postanowiłem że jednak na niego nie wsiądę. Stwierdziłem, że pieniądze jakie mam na niego wydać, wolę przeznaczyć na paliwo i wrócić motocyklem – wychodziło taniej, szybciej i przyjemniej. Ta sama droga, te same zakręty i widoki. „Hondziura” prowadziła się wyśmienicie. Układ wydechowy z dwiema wolnoprzelotowymi, sportowymi puszkami marki Delkevič dostarczał odpowiednią ilość niskich dźwięków. Do tego świst z airbox'a, zmieszany z warkotem zasysanego powietrza, plus szelest dobrze nasmarowanego łańcucha napędowego. Utwory, jakie gra ten piec są jednymi z najlepszych, jakich było mi dane słuchać w motocyklowym świecie. Kiedy silnik Black Birda pracuje na biegu jałowym, można dostrzec w jego pracy pewne podobieństwa „huczenia”; huczenia pieca od centralnego ogrzewania, w domkach jednorodzinnych o kominach należytej wysokości i doskonałym ciągu. Taki właśnie dźwięk wydaje z siebie najstarsza z sióstr „cebeerek”.

 

    Przejechałem wtedy 580 km i czułem się usatysfakcjonowany i nasycony motocyklem - zdarłem przy okazji opony do takiego stopnia, że wymagały zmiany w najbliższym czasie. Myślałem, że ten wypad zaspokoi na jakiś czas moją chęć jazdy na moto. Byłem jednak w błędzie. Następnego dnia przejechałem jeszcze 350 km, a kolejnego jeszcze 170 km.

 

    Pewne jest to, że niektórych sytuacji nie planujemy. Pojawiają się one i kształtują teraźniejszość naszego dnia. Pewne jest również to, że z niektórymi ciężko jest zerwać kontakt. Uzależniają nas od siebie i trwają tak długo, jak im na to pozwalamy...

 

 

 

 

Komentarze : 2
2016-05-06 13:29:54 okularbebe

Serce pęka na pół od samego czytania. Reszta jest popitką...

2016-05-05 05:41:43 left 4 dead

aż by się tam pojechało..swoją drogą na jednym ze zdjęć aż widać chropowatą, ziarnistą strukturę asfaltu - widziałem taki w Norwegii, wylany tak żeby marznąca woda go nie rozsadzała. pewnie nie jest łaskawy dla opon tak jak piszesz

  • Dodaj komentarz