19.03.2016 07:47
Oby przed siebie, w nieznany teren.
Początkowy plan był taki. Wsiąść do kilkunastu osobowego busa, który zawiózłby mnie pod same drzwi, bezpośrednio na miejsce, gdzieś na niemiecką wieś do pracy- czy tam roboty, jak kto woli.
Nawet wygodna alternatywa, pomyślałem wtedy. Brak jakichkolwiek zmartwień. Wsiadasz do wozu, wrzucasz torbę z klamotami gdzieś do włazu bagażowego i idziesz spać. Budzisz się na miejscu wypoczęty i pełen energii, gotów do spędzenia przyszłych tygodni w obozie pracy.
Wszystko pewnie potoczyłoby się jak w planie pierwotnym, gdyby nie odparta pokusa pojechania tam na motocyklu. Przecież byłem biednym, ale jakże szczęśliwym posiadaczem cztero cylindrowca.
Miasto Trewir w środkowo-zachodnich Niemczech, oddalone było od mojego rodzinnego miasta o 900 km. Trasę wytyczyłem sobie dołem, przez Czechy, dla urozmaicenia okolicy. Z pomocą kartki papieru wytarganej z zeszytu plus długopis, mogłem sfobodnie podliczyć odległości między miastami i uzyskać przebieg końcowy. To z kolei było niezbędne do przewidzenia ile będę potrzebował kasy na wachę.
Nie była to najkrótsza, ani najprostsza droga, ale taką wybrałem. Dostęp do internetu w tamtych czasach był mocno ograniczony. Możliwość szybkiego wyboru trasy i obliczenia ile może ona zająć, były praktycznie niemożliwe. Oczywiście ci którzy go posiadali byli szczęśliwcami. Ja niestety go nie miałem.
Z okolic Opola najlepiej było dostać się na miedzykrajówkę A4 i chlasnąć Niemcy na pół. W lini prostej.
Młody temperament i wciąż szlifowany harakter nakazywały mi na utrudnienie sprawy. Przecież każdy wybierał najprostrzą drogę. Ja wbrew namowom przez "doświadczonych" żeby wybrać jednak A4, zrobiłem dokładnie na odwrót.
Drogę którą wybrałem, miała rozpocząć się od obrania azymutu na Nysę, potem przejście w Kudowej-Zdrój, Praha, Pilzno, Rozvadov i jakoś przez Niemcy w kierunku Frankfurtu.
Wiedza na temat tego, co trzeba było wziąć ze sobą w ramach niezbędnika była lekko ograniczona. Postawiłem na swoją intuicję i zabrałem ze sobą kolejno:
- olej do silnika - FZ 750 lubiła sobie śorbnąć troszeczkę. Pamietam że było to około hmyyyy..., raz na miesiąc około 100ml? Wziąłem więc 250ml oleju w butelce po śmietanie. Na więcej nie miałem miejsca.
- klucz do naciągania łańcucha plus smar do jego konserwacji.
- zestaw kluczy w których skład wchodziła klasyczna, płaska trzynastka.
Wziąłem nawet łatki z klejem do klejenia opon, w razie katastrofy. Na spray do samo naprawy przebitej opony nie było mnie stać.
Nie miałem nawet własnej mapy Europy. Musiałem ją pożyczyć. Nie mogła to być byle jaka mapa. Potrzebowałem mapy z jak najwiekszą ilością szczegółów. W głowie szukałem kto ma taką i przypomniałem sobie że kolega Bartek ma jeden egzemplarz w swoim pokoju. Leżała ona gdzieś pomiedzy motocyklowymi magazynami, obok palmy w doniczce o imieniu Władek. Podlewaliśmy roślinę gorącą cherbatą, żeby mieć wolne kubki na rozlanie wina, po cichu, żeby rodzice nic nie zauważyli. Władysław rósł jak na drożdżach. To był chyba jedyny płyn który otrzymywał na przetrwanie. Lecz żył. Miał się dobrze.
Tankbak też musiałem załatwić. Tym razem od kegi Janka. Powiedział że nie ma problemu i że może dać mi nawet rękawiczki jak potrzebuje i kurtkę.
W jego garażu, gdzieś na wsi, za drewnianymi drzwiami, stała biało-czerwona CBR600F, którą kupił od Niemca, a nawet Niemki. Był to pierwszy model z końcówki lat osiemdziesiątych. Jej poszycie do złudzenia przypominało łazienkową mydelniczkę. Tak też wyglądała w rzeczywistości. Dostrzegałem dodatkowo w jej kształtach, mocno zaawansowaną aerodynamikę. Inżynierowie hondy dali z siebie wszystko aby ich motocykl był możliwie najlepszy. Udało im sie nawet osiągnąć rozkład mas na koła 50/50. Honda ceniona była nie tyle za osiągi, co za praktyczności w codziennym użytkowaniu. Gładko oddawała moc i to było mocną jej stroną.
Wszyskie swoje prywatne ciuchy zapakowałem do plecaka, włożyłem do jaskrawo-niebieskiego plastikowego worka i przypiołem linką do tylnej kanapy yamahy. Nawet nie posiadałem żadnych pasów które pomogłyby mi przy mocowaniu bagażu. Alpinistyczna linka (pożyczona) i kilkanaście guzłów musiało wystarczyć.
Wieczorem, dzień przed wyjazdem wziąłem rower, żeby ochłonąć wewnętrznie i nastawić się psychicznie do jazdy. Zbyt wiele kotlowało się w mojej głowie, musiałem odetchnąć.
Wiatru tamtej nocy nie było, a temperatura końcówki września wciąż pozwalała na jazdę w samej bluzie. Włuczyłem sie po cichych, ciemnych i spokojnych ulicach rodzinnego miasteczka, spotykając pojedynczych obcych ludzi, jak i koleżanki siedzące gdzieś na krawezniku przy ulicy Kościuszki. Czas plynoł.
Moment wyjazdu był dość stresujący. Mama wciaz powtażała jak mantrę, żebym zmienił zdanie i pojechał jednak busem. Martwiła sie jak djabli i wcale nie dodawała mi tym otuchy. Z perspektywy czasu wcale się nie dziwie jej zachowaniu. Sam wolałbym żeby moje dziecko pojechało w aucie, z dachem nad głową i czterema punktami podparcia o ziemię.
Poranek był mglisty i chłodny. W głowie byłem już gdzieś daleko w trasie, kiedy wciąż stałem na betonowej wylewce, na posiadłości moich rodziców. FZ grzała swoje wszystkie cztery cylindry pochylone do przodu pod kontem 45', przesuwając środek ciężkości niżej, ku przodowi. To z kolei umożliwiło zastosowanie pionowych, opadowych kanałów ssących. Położenie czterech podcisnieniowych gaźników, znalazło swoje miejsce tam gdzie zazwyczaj mieściła sie głowica silnika. W niej mieściło sie 20 valve co dawało motocyklowi aksamitnej pracy przy oddawaniu mocy. Moment obrotowy na pułapie 81Nm przy 8000obr/min i 100KM wypychaly motocykl do predkosci nawet 235km/h. Jak na tamte czasy był to szanujący sie wojownik.
Usciskałem mamę jeszcze raz, siedząc już w siodle motocykla. Zapiołem jeden i powoli ruszyłem. Płynna zmiana biegów do sześć i nie szybciej niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Mgła była gęsta jak mleko i uniemozliwiala sypniecie z garści i trzymanie wysokiej przelotowej, jak sobie wcześniej zaplanowałem. Byłem mocno zaniepokojony tym, ile mam do przejechania kilometrów a jakie mam warunki pogodowe. Dopiero kiedy zjechalem z czeskich gór, po spędzeniu prawie trzech godzin w siodle, gdzieś na autostradzie do Prahi pojawiło sie słońce. Wtedy mogłem przyspieszyć i trzymać około stówki trzydzieści. Samo nawigowanie z mapy należało do bardzo zajmujących. Wymagało dużo koncentracji jak i zabierało dużo czasu. Czasami potrzebowałem nawet zatrzymać się, żeby sprawdzić prawidłowość przebiegu trasy.
Gdzieś na parkingu, niedaleko przejścia granicznego Czechy-Niemcy zatrzymałem sie na zjedzenie kanapki. Kierowcy ciężarówek podchodzili do mnie z zainteresowaniem i pytali gdzie jadę i w jakim celu. Byłem mocno tym spięty. Faceci o nie ogolonych twarzach, z ramionami szerszymi niż zbroja zawodnika rugby, w rozciągniętych podkoszulkach na ramiączkach, i w klapkach noszonych na frotowe skarpety. Zagadywali do mnie, a ja miałem odpowiadać na pytania i pokazywać na mapie gdzie jadę. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tego. Obcy kraj, obcy ludzie, obce języki. Ale mimo wszystko przyjaźnie nastawieni.
Podpowiadali którędy najlepiej dotrzeć do Trewir i gdzie są roboty drogowe. Informacji było tak dużo że czułem sie przytłoczony tą całą sytuacją.
Byłem tam sam jak palec. Daleko od domu. Jechałem w przeciwnym kierunku od mojej ojczyzny na siedem tygodni. Był to pierwszy raz kiedy podjąłem się takiego zadania. Głęboko wewnątrz siebie czułem że jestem zdany sam na siebie. Rodzice nie mógli mi przecież pomóc w żaden sposób. Zrobili wszystko co w ich mocy, żeby uchronić mnie od niebezpieczeństwa.
Byłem odpowiedzialny za każdy ruch który wykonywałem. Od tego zależało moje istnieć lub przepaść bez echa. Myśl ta wiercila mi dziurę w głowie. Trzymałem ją na dystans lecz nie mogłem o niej zapomnieć.
Przede mną była wciąż długa droga do przejechania w siodle motocykla. Praktycznie całe Niemcy. Od wschodniej granicy z Czechami, do zachodniej z Francją. Wsiadłem ponownie na pęknięte od starości, dermowe poszycie siedzenia, z wystającą gąbką i ruszyłem przed siebie, aby zmierzyć sie z losem.
Droga wcale nie przebiegała gładko. Gdzieś w sieci niemieckich autostrad kompletnie się zagubiłem. Nie wiedziałem jak poruszać sie po nich. Z doświadczenia nabytego podczas jazdy po kraju wiedziałem że trzeba kierować się od miasta do miasta? Tak zwykle robiłem i tyle zwykle wystarczało. Tutaj te umiejętności były bezużyteczne. Ocean niemieckich autostrad i srebrny, malutki punkcik na nich w postaci motocykla i jego właściciela. Tak to wyglądało.
Zatrzymałem sie gdzieś na poboczu. Wpatrywałem sie w mapę jak w medalik matki boskiej. Przed sobą miałem drogowskaz i informację jakim numerem drogi jadę i do jakiego miasta. Odnalazłem siebie samego i rozpoznałem jak należy czytać mapę. Od tamtej pory przede wszystkim interesował mnie numer drogi, numer zjazdu i kierunek geograficzny.
Wruciłem na właściwy szlak. Troszeczkę podbudowany lecz wciaz przejęty jak daleko mam do celu. Żeby tego było mało, skończył mi sie olej silnikowy na dolewkę. Wiedziałem że jeżeli kontrolka oleju pojawi sie na desce rozdzielczej ponownie, nie będę miał możliwości jego dolania. Jechałem z dusza na ramieniu.
Kiedy słońce było już niziutko nad horyzontem, kontrolka od oleju zaczynała zaświecać się i gasnąć. Zwolniłem znacznie aby nie obciążać silnika. Miałem juz nie daleko ale wciąż około 80km.
Wjechałem wtedy w bardzo malowniczy odcinek drogi. Prowadził on wzdłuż rzeki Mosel. Po obydwu stronach wody były kilkudziesięcio metrowe wzniesienia, na których rósł winogron lokalnych winnic. Wtedy kontrolka od oleju zaczęła świecić bez przerwy. Droga wiła sie to w lewo to w prawo, przekraczając rzekę od czasu do czasu małym mostkiem. Było już całkowicie ciemno. Górki zniknęły w ciemnościach. Pojawiła się jedynie wstęga drogi, oswietlonej przez kwadratowy klosz wielkości Rubina, z żarówką h4 w środku. Czułem głębokie zmęczenie, jak i fascynację różnorodności otaczającego mnie środowiska. Yamaha wciąż jechała przed siebie, głaskana od czasu do czasu po pokrywie sprzęgła przy silniku za doskonałe sprawowanie.
Na miejscu w Wittlich próbowałem zapytać o adres, gdzie mieści się farma do której jadę, lecz osoba którą pytałem prawie uciekła. Chyba wzbudziłem u niej obawę o jej bezpieczeństwo. Tak to już na nas motocyklistow czasami reagują...
Znalazłem na szczęście numer którego szukałem. Były to białe, drewniane drzwi, wyfrezowane ozdobie do okoła, z czarną dziesiątką zawieszoną centralnie. Właściciele pokazali mi gdzie mogę zaparkować motocykl i gdzie będę spał.
Przywitałem sie z chłopakami, którzy mocno byli już wsawieni przy sobotniej nocy. Wypiłem z nimi jedno piwo integracyjne i zasnolem jak kamień. Wokół mojego łóżka wrzało jak w ulu. Nic nie słyszałem.
Przed drogą powrotną zrobiłem coś, czego wiecej bym nie powtórzył. Mianowicie skruciłem o oczko łańcuch napędowy. Był tak mocno wyciągnięty ze wisiał luźny bez możliwości ponownego naciągnięcia. Tym samym mocno zużyta zebatka z tyłu, musiała wytrzymać kolejne dziewięć stówek zrobione za jednym zamachem. Wszystko sie udało i zdążyłem wrócić do polski przed zimą. Pierwsze 300km jechałem w deszczu, żeby potem rozkoszować sie suchą pogodą i chłodem listopadowego popołudnia.
FZ odzyskała siły po dolaniu świeżego oleju. Jej silnik nadal pracował i wciąż wywiązywał się z powierzonych mu zadań.
Polecam każdemu z Was jazdę na motocyklu, na długich jak i na krutkich dystansach, gdziekolwiek.
Dla samej jazdy, przed siebie.
Jak wiecie..., "dwa to wiecej niż cztery".